czwartek, 2 lipca 2009

Big Island of Hawaii - Kona - Mauna Kea - Kilauea - Black Sand Beach cz. 2

Dziś czas na drugą część relacji z wyprawy na Wielką Wyspę Hawajską. Po udanym wjechaniu na Mauna Kea zjechaliśmy naszym wspaniałym Jeepem grzecznie na wysokość 1000 metrów. Spostrzegłem jednak na filmie, że ludzie mądrzejsi od nas sugerują, aby przy takiej gwałtownej deniwelacji nie wyłączać napędu na 4 koła, gdyż w innym wypadku można usmażyć hamulce :P Jednakże nasz kierowca niepoinformawany tak dokładnie wyłączył go, gdyż sądził, że już niepotrzebny, więc musiałem mu w połowie trasy grzecznie uchylić tylne okno, żeby poczuł swąd palonych klocków i wówczas się przekonał do mojego pomysłu :P

Po zjechaniu na Saddle Road dalsza trasa wycieczki przebiegała mniej więcej tak:


Wyświetl większą mapę

Wycieczka na początku wiedzie przez pola lawowe, które robią wrażenie początkowo bardzo wyludnionych - jest to zupełnie złudne, ponieważ stopniowo, gdy przejeżdza się przez obszary, gdzie lawa już od kilkuset lat nie płynęła mamy zwartą i bardzo bujną dżunglę, którą głównie porastają "jurrasicparkowe" rośliny - mnóstwo palm i paprociopodobnych roślin (przepraszam za moją ignorancję w tej dziedzinie :P, wierzę,że Harold mnie w tej kwestii poprawi ;)






Doprawdy krajobraz stał się tak monotonny, że zabrałem się za radosne usuwanie starych, skopiowanych zdjęć z aparatu, bo wyprawa na Mauna Kea w japońskim stylu pochłonęła prawie 400 zdjęć :P (chyba nie sądzicie, że udostępniam wam je wszystkie, kameralny seans po powrocie ;)

Oczywiście cała wycieczka nie miałaby sensu, gdybyśmy z Arno nie wybrali najbardziej ekstremalnego miejsca do spania - Holo Holo In - ta pozornie niegroźna nazwa kryje w sobie tajemnicę przydomowego hostelu, prowadzonego przez Japończyka i jego żonę (córkę ?), którego głównym znakiem rozpoznawczym jest żółty hydrant idealnie wkomponowany w gaj palmowy ! Oczywiście każdy zapytany lokalny aborygen wie dokładnie, gdzie jest ten hydrant i jak trafić do Holo Holo !
Do tego miejscowość naszego drugiego noclegu nazywała się Volcano i bynajmniej nie ułańska fantazja amerykańskich jankesów kazała ją tak nazwać, lecz proste spostrzeżenie, że mieszkamy w kraterze wygasłego wulkanu (stąd ta cała zieleń!).





A to cudo powyżej to bynajmniej nie ręka wulkanicznego kosmity, lecz pięknie rozwijający się liść paproci - cudo !



Tak nas przywitali mieszkańcy tej 5 przecznicowej mieściny ! Na szczęście potem było już tylko lepiej ;)







Nasz hostel okazał się prawdziwym zagłębiem globtrotterów, którzy wizytując tutaj wbijają zawsze szpilki w mapę świata, a pani na początku zamiast pieniędzy poprosiła nas o wpisanie z jakiego kraju jesteśmy i jak się nazywamy !
Nie wspominając już o tym, że w kuchennej czytelni znaleźliśmy pisane po chińsku dzieło Marksa !

Wieczór zaplanowaliśmy spędzić na nudnej jeździe w pobliże morza, aby zobaczyć upragnioną lawę - niestety nasze nadzieje okazały się płonne i widać było tylko to:



Być może w oczach tego człowieka pali się lawa, ale bynajmniej nie z powodu dobrego humoru..

W każdym razie jeśli ktokolwiek z was, kiedykolwiek postanowi tutaj przyjechać, to niech lawy szuka od strony zewnętrznej parku, gdyż tutaj takową widziano 20 lat temu!

Po spokojnej nocy spędzonej w Holo Holo, w pokoju sześcioosobowym, z dwoma współlokatorami (jaki tam był ziąb w tej dżungli !), postanowiliśmy odbić sobie zawód lawowy i udać się na dzienne zwiedzanie parku!
Jaggard Museum, Lava Tube i Kilauea Iki Trail oraz Kilauea Crater - to były główne punkty programu.

Oczywiście na początku przywitały nas strumienie pary, które teoretycznie są trujące, ale w tym miejscu tylko nieznacznie!






Ten potwór, który na końcu pojawia się na filmie jest tym o czym myślicie - to wentyl i główny krater Kilauea - najbardziej aktywnego wulkanu na wyspie. I stawiam hipotezę, że połowa chmur na tej wyspie jest generowana przez wyziewy wulkaniczne !


Z ogromnego jeziora lawowego zieje wielka dziura wypełniona chmurą toksycznej siarkowo-chlorowej mieszaniny - Halemaʻumaʻu - tę wdzięczną nazwę nosi wejście do piekieł.




Bogini Pele, która mieszka w tych czeluściach, raz na jakiś czas sprawia, że ten wulkan wypełnia się po brzegi lawą - niestety dziś można zobaczyć to tylko na zdjęciach! Mark Twain, który był tutaj w 19 wieku opisywał jezioro rozpuszczonej magmy, z którego lawa kipiała niczym woda z fontanny!



Bogini, podczas gwałtownych erupcji (czyżby wychodziła na zakupy ?), gubi po drodze swoje łzy i włosy - niezwykłe, bo zrobione ze szkła wulkanicznego i cienkie niczym włókna wełny mineralnej:




Myślę,że pani profesor od geografii byłaby ze mnie teraz dumna i uznała, że odpokutowałem swoją tróję ze sprawdzianu z geologii !

Doprawdy następne miejsce okazało się równie niezwykłe. Lawa potrafi pod ziemią utworzyć tunel, w którym mniej lepkie warstwy szybciej spływają tworząc rodzaj podłużnej komory, której obłe ściany jasno przypominają o pochodzeniu tego tworu:








Wszystko ukryte misternie w gęstej dżungli:



Jednakże czymże byłaby wycieczka do parku wulkanicznego bez chodzenia po lawie! Nie bacząc na to, że Kilauea Iki - Dziecko Kilauei jest w zasadzie całkiem czynnym wulkanem (całkiem czynny oznacza, że ostatni raz wybuchł 50 lat temu !), postanowiliśmy zejść na bardzo popularny szlak, wiodący dnem krateru. Doprawdy chodzenie po magmie dostarcza niezwykłych przeżyć, zwłaszcza, gdy można podziwiać żywotność Matki Natury:







Nie należy oczywiście dać zwieść się pozorom - krajobraz jest wybitnie marsjański:





Oczywiście wszystkie wulkany są święte, więc zabieranie stąd kamieni jest obłożone klątwą - jeśli jednak nawet klątwa ta nie zostanie zrealizowana to pani na lotnisku i tak obłoży nas takową za posiadanie niebezpiecznych narzędzi ! Postanowiliśmy jednak dać wskazówkę dla pewnego zapalonego tropiciela kamieni, aby mógł kiedyś wziąć i obejrzeć to trofeum!




Następnie po 20 minutowym marszu dotarliśmy do wyjścia z parku, gdzie czekając grzecznie na Francuzów, którzy poszli na szlak kraterów, ucięliśmy sobie pogawędkę z prawdziwym rangerem (trochę podobny do Chucka Norrisa :P). Oczywiście wszyscy przejmowali się, że stoimi w pobliżu budki, gdzie kasuje się bilety wejściowe, bo wyglądaliśmy na groźnych przestępców, którzy chcą obrabować biedne kobiety pracujące w parku. Na szczęście pan ranger okazał się niezwykle miły i opowiedział nam mnóstwo ciekawych rzeczy dotyczących parku i nawet spytał się czym się zajmujemy, ale nie wyglądał na szczególnie uradowanego na wieść o tym, że ma przed sobą dwóch matematyków :P W każdym razie mieszka sobie w parku i jakiś czas temu widział z okna własnego salonu tryskającą na 500 metrów kolumnę lawy, ot nie ma to jak widoki przy obiedzie, nie trzeba kupować przynajmniej pakietu National Geographic TV :P

Jadąc z parku wulkanicznego na południe można objechać całą wyspę dookoła. Przepiękne klify wulkanicznego południowego wybrzeża i pochmurna pogoda przywodzą na myśl białe wybrzeża Cardiff. Co ciekawe, woda drąży tutaj niesamowite tunele, które raz po raz zapadają się do góry tworząc jamę, przez którą można podglądać ten niszczycielski proces:






I warto dodać, że ze względu na wpadającą gdzieniegdzie do morza lawę można tutaj spotkać czarne plaże, na których drobny piasek będący w środku dnia rozgrzaną patelnią jest w 100% pochodzenia wulkanicznego. Niestety nie można go sobie zabrać grzecznie do domku !










Na tej plaży muszą bytować czasem jakieś wielkie trolle..







A do tego były też żółwie !






Jednak tak udana wycieczka, zgodnie z prawami Murphy'ego, nie mogła obyć się bez jakiejś katastrofy :P Na lotnisku poczekaliśmy sobie grzecznie przez parę godzin, bo nasz samolot okazał się niesterowny.. W każdym razie dolecieliśmy nim potem do Honolulu, bo go wysterowali.. Nie wszyscy mieli jednak wesołe miny przez to:




No dobra - to oczywiście była socjotechniczna manipulacja :P



Ale oczywiście zgodnie z prawami Murphy'ego to co nigdy się nie zdarza, zdarza się najcześciej - w Honolulu zamówiona zwykła taksówka okazała się jeżdżącym hotelem dla bossów mafii :D



I tak po północy wreszcie zakończyliśmy naszą wielką wyprawę ! Do następnego napisania..

3 komentarze:

  1. Twój raport wulkaniczny zachęcił nas do poważniejszych studiów z zakresu wulkanologii. I wyczytalismy, że na hawajach występuja dwa rodzaje lawy: lawa typu Pahoehoe, która stygnąc tworzy charakterystyczne zmarszczki - jak na Twojej fotografi powyżej. Lawy te tworzą charakterystyczne tunele i jaskinie. Lawa typu aa jest mocno zagazowana i dlatego tworzy bardzo poszarpana powierzchnię. Ponadto na wulkanach Mauna Kea i Kilauea zmierzono jedną z najwiekszych szybkości spływu lawy - około 40 km/h! Cieszymy się więc, że jestes juz na mniej wulkanicznym gruncie.
    I jeszcze jedno: kamienie z lawy wulkanicznej przywracają łagodny i harmonijny przepływ energii (cokolwiek to znaczy) i działają uleczająco dla ciała, umysłu i duszy!
    Wracaj więc oczyszczony i uleczony.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bartoszku! A my też siedzimy z mamą na plaży! I piasek może nie jest czarny, ale za to pogoda dopisuje, cieplutko, słońce świeci, chmur brak :D I z zachwytem oglądałyśmy przed chwilą fotografię :D mama pod wrażeniem pracy jaką wkładasz w blog! Pozdrawiam znad zimnego Bałtyku!

    OdpowiedzUsuń
  3. W mym długawym życiu udało mi się wspiąć na Etnę i Tejde więcej już chyba nie zaliczę. Co prawda płynąłem na Wyspy Liparyjskie / czynne wulkany /, ale był sztorm i następnych nie udało mi się dopisac jako zdobyczy, bo nas zawrócono...
    Sympatycznej i spontanicznej młodzieńczej przygody cd. życzę .....

    OdpowiedzUsuń